
1024x768: (po kliknięciu w obrazek, otworzy się on w full rozmiarze)





1366x768:





Oto pierwsza płyta Stanisława Sojki zrealizowana w Polskich Nagraniach a druga w karierze wykonawcy. Poprzednią nagrał w grudniu 1978 r., podczas koncertu w Filharmonii Narodowej, dla Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego; znalazły się tam przede wszystkim gospels, śpiewane z własnym fortepianowym akompaniamentem. Objawił się wtedy jako wokalista obdarzony charyzmatem: wchodzi na estradę, uderza dwa akordy na fortepianie i … ma publiczność w ręku. Jak czarny pastor – rządzi emocjami swych wiernych (już mu proponowano występy w murzyńskim kościele baptystów w Stanach…). Ale śpiewanie gospels nie zadowalało Sojki; nie miał jeszcze 20 lat, gdy z “Extra Ballem” próbował swych sił w standardach. Wrócił teraz do nich, a przede wszystkim postanowił zmierzyć się z probierzem jazzowych możliwości każdego muzyka – z bluesem. Pozyskał znakomitego partnera do realizacji tego zamiaru – organistę i pianistę Wojciecha Karolaka, człowieka – który – wie – jak – to – grać: klarownie, po prostu ze swingiem.
Doprawdy mało jest białych wokalistów, ktorzy tak potrafiliby wczuć się w czarną muzykę, jak Sojka. Pewne wyjaśnienie znajdziemy w jego wypowiedzi: “…śpiewać scatem to wspaniałe, ale mnie bardziej fascynuje improwizowanie tekstem. Tekst jest bardzo ważną częścią utworu! Trzeba go tylko dobrze rozumieć, choć są czasem trudności z przetłumaczeniem murzyńskiego slangu. Ale to jest konieczne”. A więc mamy do czynienia z artystą, który nie zadowala się powierzchownym przyswojeniem elementów afroamerykańskiej stylistyki wokalnej. Jednak ani to, ani wielka muzykalność i specyficzne poczucie humoru – nie wyjaśniają wszystkiego. Tajemnica tkwi chyba w tym, że Sojka wierzy słowom i muzyce, które śpiewa. I wierzy w swe posłannictwo:”Wiem, że Lord mnie prowadzi” – powiedział mi kiedyś i nie mam powodu, by wątpić w szczerość tych słów.
Na płycie(której współautorami są, obok Sojki i Karolaka, Czesław Bartkowski i Zbigniew Wegehaupt – laureat nagrody Sekcji Publicystów PSJ za 1980r.) znajdziemy utwory dobrze znane jazzfanom, jak “Satin Doll” Elingtona, “Blue Monk” Theloniousa Monka, czy “Naima” Johna Coltrane’a. Tylko w “Doxy” Sonny Rollinsa i w “All Blues” śpiewa Sojka scatem, w pozostałych postępuje według swej zasady improwizowania. Dwa utwory są przykładami jazzowego humoru: w “Nlue Monk” bawi się wokalista słowem “blue”; pomysł tekstu być może podsunęła mu dowcipna interpretacja utworu Rollinsa “Saint Thomas” (przez Sheile Jordan) na jednym z festiwali w Lublinie. W “Blue Monk” warto ponadto zwrócić uwagę na “monkowskie” solo fortepianu. Pnomatopeiczny “All Blues” znalazł się na płycie inspiracji Karolaka. Zrodzony na gorąco podczas nagrania, jest jakby reportażem z “jam session śmiechu” w studio, szkoda, że tak krótkim. W “Oh, What A beautiful Morning” możemy podziwiać sprawność warsztatową wokalisty, w “I’ve Known Rivers” – soulowy feeling. Natomiast “Naima” zdaje się być zapowiedzią nowych poszukiwań Sojki.
Podczas Międzynarodowych Spotkań Wokalistów Jazzowych w Lublinie w 1979r. Sojka zwierzył się w jednym z wywiadów: “…Od pewnego czasu czuję się tak, jakbym na coś czekał. Jakby w mojej muzyce coś ważnego miało się stać…” Po wysłuchaniu tej płyty wiemy, że właśnie Coś się stało i przeczuwamy, że w przyszłości stanie się Więcej.Krystian Brodacki
Prawdopodobnie zbudowany jestem z komórek zaprogramowanych na pewien specyficzny gatunek muzyczny nazywany jazzem, mylnie czasami utożsamiany z produkcjami niewiele mającymi z nim wspólnego. Jestem z tego powodu równie zakompleksiały, jak i bardzo dumny. Sonny Rollins działa na mnie silniej niż Hallelujah Umper Gamper Rocktime Band, a dźwięk saksofonu Bena Webstera jest mi bliższy niż Ibrahim Bramaputra Transgalactic Mission, co nie oznacza, że Stevie Wonder czy Joao Gilberto nie sprawiają mi przyjemności. Na taki stan rzeczy złożyły się dwudziestoparoletnie doświadczenia z Sekstetu Komedy, Jazz Believers, kwintetu Kuryla, licznych własnych zespołów z Polish Jazz Quartetem na czele. Potem wszechwładnie zapanowała moda na jazz, wobec którego moje komórki niemal automatycznie stosowały blokadę i koniec końców – jako instrumentalista – na parę lat zniknąłem z jazzowej mapy Polski. Mówiono, że Ptaszyn nie ma już nic do powiedzenia, niektórzy podzielają ten pogląd do dziś, ale nie jest moją winą, że ktoś ma zatkane uszy.
W latach kryzysu poświęciłem się kompozycji i dyrygowaniu takimi zespołami jak Studio Jazzowe PR. Nawyk komponowania, jak widać, pozostał mi do dziś, ale obecnie Ptaszyn-kompozytor pełni jedynie usługową rolę dostarczając pretekstów do improwizacji Ptaszynowi – instrumentaliście i jego kolegom. Wystarczająco wcześnie zdałem sobie sprawę, że nie ma kompozytorów jazzowych, a są jedynie komponujący jazzmani i zdecydowałem się na powrót do bardziej czynnego życia.
Odskocznią stał się „Mainstream”, którego rozwiązanie po czterech nie kiepskich latach postawiło mnie w decydującym punkcie: trzeba było pójść dalej, albo przepaść. Tę szczęśliwszą alternatywę umożliwili mi trzej aktualni współpracownicy: Marek Bliziński – gitarzysta o imponującym warsztacie, jedyny, który potrafi mi całkowicie zastąpić fortepian, a do tego inspirujący partner – solista. Jego stateczny i zrelaksowany wygląd niejednego skłonił do mylnych spekulacji: czy tak może wyglądać jazzman w akcji? Jednak jazz jest do słuchania, nie do patrzenia. Witold Szczurek – szalenie młody człowiek, któremu w epoce jazz-rocka nie wiadomo skąd wzięło się zamiłowanie do „staroświeckiego” walkin’ basu, i przed którym świat stoi dopiero otworem. Wreszcie Andrzej Dąbrowski – perkusista, którego powrót do jazzu winien stać się wydarzeniem w naszym środowisku. Jego komórki, podobnie jak i moje zaprogramowane, nie pozwalają zapomnieć o rytmie i swingu. Jeżeli szukacie w perkusji filozofii i mglistych objawień – to po prostu nie ten człowiek, ale jeżeli chodzi o jazz – niełatwo znajduje się lepszych.
No i do tego wszystkiego ciągle jeszcze ja -Jan Ptaszyn Wróblewski
Gitary, klarnety, saksofony, trąbki, puzony, czy flety - to tylko niektóre instrumenty, na których będą grać muzycy w najbliższy weekend nad Niegocinem. Do wodnej stolicy Polski zawita synkopowa muza.
Jazzowy granie na drugie śniadanie - Aleksander's Ragtime Band na plac Grunwaldzki zawita w piątek, 23 lipca o godz. 11. Występem zainaugurowany zostanie Międzynarodowy Festiwal Jazzu Tradycyjnego Jazz nad Niegocinem im. Grzegorza Brudko.
Na podwieczorek przy jazzie (od godz. 17) warto zajrzeć do tawerny "Siwa Czapla", gdzie wystąpi Hot D'Jazz Trio. O godz.18 impreza przeniesie się do amfiteatru na plaży miejskiej, gdzie publiczność zobaczy paradę nowoorleańską. Będzie także wspomnienie o Grzegorzu Brudko.
Na tym piątek się nie skończy, na publiczność na plaży będzie czekała Jazzowa Zgadywanka, Trio Wojciecha Kamińskiego oraz Happy Play Dixieland Band.
Drugi dzień festiwalu (sobota, 24 lipca) to koncert jazzowy na statku (wstęp 15 zł). O godz. 19 "W hołdzie Django Reinhardowi" na scenie amfiteatru w twierdzy wystąpią: To i Owo, Hot D'Jazz Trio, Happy Play Dixieland Band, Aleksander's Ragtime Band i Malmo Jazz Kings. Od północy Jam Sesion w Kaponierze.
Wstęp na imprezę w twierdzy - 15 zł. Organizatorem Festiwalu jest Giżyckie Centrum Kultury.