czwartek, 11 października 2012

Tomasz Stańko - Balladyna (1975)

Tomasz Stańko - Balladyna
ECM 1-1071    -    1976

A1 First Song
A2 Tale
A3 Num
A4 Duet
   
B1 Balladyna
B2 Last Song
B3 Nenaliina

Fragment wywiadu z Tomaszem Stańką z książki Desperado, traktujący o Balladynie:

Balladyna, nagrana w 1975 roku dla ECM, to najważniejsze pana nagrania z Vesalą i Szukalskim.

To dziwne. Ta płyta była bardzo poważnie potraktowana przez amerykańskich muzyków. Z tego, co mi mówił Jim Black i wielu Amerykanów, to była dla nich szokująco odkrywcza muzyka. Moje światowe nazwisko zostało zbudowana na Balladynie.


Podczas swoich podróży miał pan spotkania z fanami Balladyny?

Masę, masę. Już nie pamiętam nazwisk, ale od wielu muzyków słyszałem, że Balladyna była dla nich w młodości najbardziej inspirującą płytą. Tak jak ja mówię o George'u Russellu czy Ornetcie Colemanie, tak ludzie traktowali Balladynę. To było granie innego typu, niż oni znali, co zaczęło się w Europie, a czego w Stanach nie było. Połączenie grania melodyjnego z free. Balladyna wyznaczała pewien styl, który właściwie kontynuuję do dzisiaj. Dosyć specyficzny typ skal i specyficzne rozwiązania dwugłosów - bo ja głównie opierałem się na dwugłosach - określiły mój charakterystyczny język. Ten język nie tyle jest oparty na skalach, co na pewnej melodyjnej atonalności. Muzyka melodyjna, prosto brzmiąca, ale z pewną atonalnością, bo cały czas działa kontrapunkt drugiego głosu i uabstrakcyjnia całość. Taka jest moja koncepcja. Z jednej strony coś niesłychanie prostego, naturalnego, wręcz siermiężnego w swojej idei, a z drugiej strony podkreślona linia kontrapunktująca. Chcę, dbam o to i w taki sposób staram się komponować, żeby ta linia była nie tyle udziwniona, co jak najbardziej odległa od tego prostego piękna. Nie że brzydka. Inna, bardzo nietypowa. Chodzi o inność, gdzie nie ma praw, gdzie nie ma skali, która by miała decydujące znaczenie. Tylko moja estetyka dyktuję tę inność i każe ją podkreślać. Wprowadzam się w rejon piękna, piękna uznanego przez całą historię muzyki, a równocześnie rozbijam to całkowicie, żeby znaleźć się w jakimś kompletnie innym świecie, w którym co innego  jest pięknem. I to jest cała moja muzyka. Wszystkie kompozycje i ballady stosują bardzo proste rozwiązania, ale czasami pojawia się kontrapunkt tak pomyślany, żeby to wszystko wywrócić. Tego się niby nie słyszy, kiedy się skupia na tym pięknie, ale to działa pod spodem. Ta druga linia pozwala mi grać, co chcę, jako soliście daje mi prawo zachować się kompletnie free, posłużyć się dowolnym językiem. Nie muszę być w tonacji. Potrzebuję tylko świetnych muzyków, którzy tę drugą linię interpretują i wiedzą, jak skręcać. Nie wszyscy skręcają, Vesala opanował wszelkie skręty. To było bardzo bliskie jego estetyce.


Balladyna to pierwsza płyta nagrana dla niemieckiej wytwórni ECM. Jak doszło do nawiązania kontaktów z jej szefem Manfredem Eicherem?

Edward (Vesala - przyp.) nagrywał dla ECM w zespole Garbarka i znał Manfreda. On zaczął rozmowy, a Manfred od razu wszedł w deal. Sesja była zorganizowana bardzo szybko, w Ludwigsburgu pod Stuttgartem. Tam przyjechał Dave Holland. W dwa dni nagraliśmy wszystko.


Skąd się wziął Dave Holland?

Eicher go ściągnął. Powiedzieliśmy, że nie mamy basisty. Teraz Manfred już tak nie robi, ale to stało się modne wśród lokalnych muzyków - zapraszają nazwiska i łatwiej załatwiają grania. Manfred pierwszy wymyślił takie zestawienia, zawsze dołączał do grupy jakieś duże nazwisko. W przypadku Balladyny było to mistrzowskim posunięciem, bo Dave grał wszystko, a jednocześnie pięknie grał free.

(...)

Wspominał pan, że Balladyna to był album napisany. Miał pan chyba same motywy melodyczne?

Same motywy były napisane, ale one dużo organizują.


Jeśli TWET otwierał nową przestrzeń w pana muzyce, to Balladyna w tej przestrzeni osadza melodię. I na tym polega jej niezwykłość.

Tak, to naturalna droga. Przecież wyszedłem od free. Na początku free otwiera mnie, w szybkim procesie samodzielnie tworzę nową jakość, którą potem stabilizuję. Na Purple Sun i TWET nie ma jeszcze instrumentów harmonicznych. Na Balladynie też nie ma, ale tutaj mogłem określić pewne centrum harmoniczne liniami melodycznymi. Może to było raczej pewne wrażenie harmoniczne, które potem skonkretyzowałem w kwartetach z fortepianem.


Na Balladynie to właśnie melodie robią największe wrażenie. Skąd one do pana przyszły?

To są takie linie. Trudno powiedzieć, skąd się biorą. Tak jak trudno powiedzieć, skąd Veronse miał swoją zieleń. To jestem ja. Te melodie to wykwit mojego mózgu, mojego IP, Istnienia Poszczególnego. To moja linia melodyczna, którą lubię. Lubię szukać prostych elementów, takich, które trafiają do większej rzeszy ludzi, przez swoją typowość i piękno - choćby nawet ocierało się o kicz, bo z drugiej strony mogę to wszystko kontrapunktować i pogłębiać jakimś wyrafinowanym pomysłem, jakimś drugim głosem. To pozwala na zupełnie nowe prowadzenie melodii, zwijanie jej, zakręcanie, żeby zupełnie nieoczekiwanie rozbijała się jej prostota i kiczowatość. Z takiej kombinacji mogę tworzyć zadziwiającą linię, która zbliża mnie do tego, co lubię najbardziej - do czegoś pomiędzy najprostszym i najtrudniejszym. Wtedy mam te dwie rzeczy naraz, obok siebie. To głęboko przemyślana rzecz, że równie ważne jest wzruszenie prostej baby, jak i napisanie "ta ta ta ta" Beethovena. Bo to jest człowieczeństwo. Bardzo szeroki pogląd na piękno i na funkcję artysty.


DOWNLOAD LINK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz